Uczta dla ucha! w tygodniu 23-28.12
Czas na kolejną Ucztę dla ucha! Tym razem czekają Nas świąteczne podarunki, zapraszamy do wysłuchania ...
Od kwietnia do końca sierpnia nasi Czytelnicy mogli nadsyłać swoje pytania dotyczące Zbigniewa Herberta. Poniżej przedstawiamy odpowiedzi, których udzielił Rafał Żebrowski. Przy okazji przypominamy, że już 19 października będzie można wysłuchać Rafała Żebrowskiego na żywo!
Jaki wpływ na kształtowanie światopoglądu Zbigniewa Herberta miała najbliższa rodzina, znajomi oraz rodzinne miasto Lwów?
Aż chcę wykrzyknąć: o właśnie! To znakomity przykład pytania, które jest proste, ważne, ale wymaga zawiłej odpowiedzi.
W sumie ja już napisałem o tym książkę i równocześnie jej nie napisałem. Dzieło to nosi tytuł Zbigniew Herbert. Kamień na którym mnie urodzono… i zostało wydane przez Państwowy Instytut Wydawniczy przed kilku laty. U edytora nie pozostał nawet jeden egzemplarz. Próbowałem proponować wydawnictwu jej wznowienie, które mogłoby być drugim poprawionym i rozszerzonym wydaniem, ale nie spotkałem się z zainteresowaniem – zapewne za sprawą krążących wówczas wieści, że ma pojawić się na rynku duża monografia obejmująca całe życie Księcia Poetów. Natomiast moja dotyczyła tradycji rodzinnych i życia Poety do 1945 r.
Dlaczego zatem użyłem formuły „i nie napisałem”? Nie był to bynajmniej chwyt retoryczny mający zachęcić Was do poszukiwania mej książki w Internecie, bo tam bywa jeszcze dostępna, i to nieraz w przystępnej nader cenie. Otóż każdy historyk, a nim właśnie z wykształcenia i wykonywanego zawodu, a nade wszystko z powołania jestem, wie, iż każdą większą pracę kończy się… pisaniem wstępu, bowiem wówczas autor wie najlepiej, o czym chciałby poinformować potencjalnego czytelnika, co mu wyjaśnić i jakimi założeniami zabezpieczyć się przed atakami niechętnych recenzentów. W wypadku wspominanej tu książki postąpiłem wbrew zasadom sztuki i rozpocząłem pisanie od wprowadzenia. Poszło nieźle i miałem przystąpić do opracowania rozdziału o Lwowie, mieście – jak powiadają niektórzy – „ze snu”, co sam mogę potwierdzić, bo bez stosowania jakichkolwiek środków odurzających czuję się tam nieco oderwany od rzeczywistości. Pośród lwowiaków miłość doń jest dziedziczona, ale także przechodzi jak zakaźna choroba na wszystkich członków rodzin lwowskich wygnańców, także w następnych pokoleniach. W 1939 roku liczyło ono zaledwie nieco ponad 300 tysięcy mieszkańców, a więc tyle, co jedna lub dwie dzielnice dzisiejszej Warszawy, a właściwie my wszyscy jesteśmy jego dłużnikami, bo tam zaczęła się nowoczesna Polska. Odrodzona Rzeczpospolita, obchodząca w tym roku setną rocznicę swych urodzin, z Galicji, której Lwów był stolicą, uzyskała kadry urzędnicze i państwowe, które poprowadziły nasze państwo do wielkich sukcesów w okresie międzywojennym. Tu też różne rzeczy i sprawy miewały miejsce po raz pierwszy, z konkursem otwierającym dzieje skoków narciarskich w naszym kraju włącznie. Jednak żona zakazała mi pisać osobny rozdział o Lwowie i zagroziła, że nie przeczyta książki. Wyjaśniła, iż ona w cuda nie wierzy i jak zacznę poddawać się lwowskim sentymentom, to napiszę dzieło kilkutomowe o Lwowie, a owo na tematy familijne pozostanie w sferze niezrealizowanych planów.
Rodziny Herbertów i Kaniaków (od strony matki Poety, a mojej Babci) były pełne znakomitych ludzi, którzy bardzo się kochali. We wspomnianej wyżej książce sporo napisałem o najbliższym kręgu familijnym, ale warto pamiętać, że w rodzinie mego pradziadka Józefa Kaniaka było aż jedenaścioro dzieci, w większości dziewcząt, a więc i jakaż obfitość kochających ciotek. Sam Dziadek Poety był niewykształconym człowiekiem, ale bardzo ciekawą osobowością, pełną zawadiackiej fantazji, którą w pełni odziedziczyła, a nawet rozwinęła jego córka, mająca zostać Matką Zbigniewa, więc powierzano jej opiekę nad młodszym rodzeństwem i organizowaniem mu zabaw. Gotowała znakomicie, ale nauczyła się tego jako młoda mężatka. No i widzicie… mógłbym tak niemal bez końca. Dodam więc tylko, że dominującą osobowością w domu Herbertów był ojciec, znakomity prawnik i działacz gospodarczy, człowiek licznych talentów, w tym artystycznych, a nade wszystko szerokich horyzontów, który z wielkim talentem dbał o rozwój swych pociech. Przyszły Poeta – wbrew temu, co wypisują ludzie niezorientowani – jako pierwszy kierunek studiów wybrał krakowską szkołę handlową, a potem prawo nie dlatego, że tak chciał ojciec. Jego listy z 1944 i 1945 roku skierowane do przyjaciela szkolnego, który pozostawał wówczas we Lwowie, bez żadnych wątpliwości wskazują, że takie były Jego własne, w pełni autonomiczne wybory i nikt na niego nie wywierał presji. Zbigniew Herbert po prostu chciał być kimś takim jak jego Ojciec, o którym zapewne myślał, jako o kimś naprawdę wspaniałym.
W twórczości, także poetyckiej, wrażliwy i uważny czytelnik, znający nieco szczegółów z życia Poety, znajdzie mnóstwo odniesień do realnych miejsc i wydarzeń. Nie chodzi przy tym o czytanie wierszy przez pryzmat biografii, bo tego wręcz zakazują literaturoznawcy. Jednak równocześnie bardzo wyraźnie utwory Herberta są głęboko zakorzenione w jego doświadczeniu, które wraz z naszym polskim głęboko przeżytym losem, umiejętnie podnosi On do rzędu wartości uniwersalnych. Poza tym wyrażał często wdzięczność dla wszystkich, którzy biedzili się nad jego edukacją, czego wyrazistym przykładem jest Lekcja łaciny, szkic z tomu esejów Labirynt nad morzem. Toteż trudno nawet mówić tu o jakimś bezwiednym wpływie. Poeta wiedział, co zawdzięcza swemu miastu, swym bliskim i preceptorom oraz do końca nosił w sobie dla nich głęboką wdzięczność… wdzięczność, która pogłębiała jego ból wygnańca z rajskiego ogrodu dzieciństwa.
*
Jakie cechy charakteru u Zbigniewa Herberta jako wujka lubił Pan najbardziej, a które irytowały Pana?
Ba, co prawda mam przyrodzoną skłonność do moralizowania, ale takie wypowiadanie się ex cathedra i to jakby na koszt zmarłych bardzo mnie niepokoi. Ale cóż począć, będę próbował. Przede wszystkim lubiłem w nim to, że – tak jak w przypadku Jego Ojca – zasadniczą cechą jego charakteru była lojalność. Jej braku u nikogo nie tolerował i wielu ludzi, którzy mienili się Jego przyjaciółmi, a nawet dziś próbują sobie uzurpować ten przynoszący splendor status, całkiem nie rozumieli jego zachowań wynikających z tej postawy. Mówili nawet, że bywał okrutny w gwałtownych potępieniach, ale w istocie u źródeł dramatycznych zerwań wieloletnich znajomości leżało najczęściej to, że w jakiejś sytuacji poczuł się zdradzony. Czasem były to nieszczególnie istotne sprawy, ale on na nie był bardzo wyczulony. Ja to akceptowałem, a choć nie w pełni stosuję się do takiego kodeksu, to jednak jestem doń przywiązany. Toteż nie mogę powiedzieć, że mam wielu przyjaciół, i to nie dlatego, żebym się bronił przed zadzierzgnięciem bliższych więzi z jakimkolwiek bliźnim. Jest raczej wprost przeciwnie, ale wymagania są wysokie, więc tytułem przyjaciela nie szafuję nazbyt rozrzutnie.
Natomiast bywał wobec mnie dość niesprawiedliwy. Został wychowany w okresie międzywojennym, a ponieważ przez bardzo długi czas był samotny, a i potem nie założył pełnej rodziny, więc jego stosunek do mnie jako krewnego z następnego pokolenia trącił trochę anachronizmem. W dwudziestoleciu, przed 1939 r., bardzo przywiązywano wagę do dystansu międzypokoleniowego. To nie było takie złe. Wiele z dzisiejszych bolączek kulturowych wynika z porzucenia tych dawnych zasad, a ostatecznym tego efektem jest to, co już genialnie określił bodaj Aleksander Fredro, „że od kury mędrsze jaje”. Toteż bywał bardzo autorytatywny, a że mnie też nie brakowało temperamentu, a po wczesnym osieroceniu przez ojca nie zbywało mi na poczuciu niezależności, więc tu otwierało się pole do konfliktów. Co gorsza, Herbert w stosunku do mnie wyznawał zasadę pana Zagłoby: „Jak ojca nie masz, wuja słuchać będziesz”, co w moim sierocym sercu wywoływało gwałtowny sprzeciw.
Jednak zdarzało mu się kapitulować, choć musiały za tym przemawiać twarde fakty. Przed moimi egzaminami na studia wymyślił sobie, że będzie mnie odpytywał z głównego przedmiotu, czyli historii. Był po wykładach w USA, które go bardzo zmęczyły, głównie za sprawą złego przygotowania tamtejszych studentów. Toteż siostrzeniec z niejaką swadą rozprawiający o dziejach Polski niemal go fascynował. Wszakoż pewnego razu powiedziałem, że batalia grunwaldzka była największą bitwą średniowiecznej Europy. No i na moją biedną głowę posypały się słowa potępienia, że to megalomania narodowa, że to krok do nacjonalizmu, itd. itp. Nie ustępowałem pola, więc rozstaliśmy się w gniewie. Przy następnym spotkaniu przyznał się do błędu, a nawet wyłożył racjonalne przesłanki, skąd się on wziął i starał się przy tym, bym odniósł pełną satysfakcję – oczywiście wyłącznie moralną.
Natomiast kiedy jako student tęgo z kolegami narozrabiałem, właśnie w poczuciu lojalności o wszystkim mu opowiedziałem. Polska zwana niesłusznie ludową go nie lubiła, a ja się bałem, że moje wybryki jacyś ubecy mogą wykorzystać przeciw niemu. Kiedy zawstydzony nieco skończyłem swą przemowę i podniosłem wzrok, zobaczyłem z niejakim zdziwieniem, że jest wzruszony. Nie usłyszałem jednego słowa na temat moich „zbrodni”, a lubił roztaczać „przysmrodek pedagogiczny”. Powiedział tylko, że zna się na prawie i ma wielu znajomych będących znakomitymi prawnikami, więc jakby co, postara się przyjść z realną pomocą. Nic więcej.
Był też znakomitym gawędziarzem, człowiekiem bardzo dowcipnym, więc samo przebywanie w jego towarzystwie, zwłaszcza gdy był w dobrym humorze, stanowiło nie lada frajdę. Do tego powinienem jeszcze coś dodać, otóż owe walory towarzyskie ze względu na różnicę wieku może nie powinny mieć dla mnie aż takiego znaczenia, ale… mój Ojciec i Wuj bardzo się kochali i czuli się w swoim towarzystwie wprost wspaniale. Wyraźnie też dokładali starań, by ów związek świadomie pogłębiać. Ze wzruszeniem wiele lat po śmierci rodziciela znalazłem jego ręką zapisane zeszyty, w których robił notatki z historii filozofii, a był lekarzem, który większość czasu poświęcał swoim badaniom naukowym, związanym z gruźlicą płuc. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że on samokształcenie w tej dziedzinie podjął nie tylko jako pracę nad sobą, ale przede wszystkim dlatego, by brak erudycji nie był zawadą w kontaktach ze szwagrem. Przy takiej temperaturze uczuć obydwaj widząc się, zaczynali promienieć zadowoleniem. Po latach uświadomiłem sobie, że były to jedne z najmilszych i najbardziej beztroskich chwil w mym domu rodzinnym, więc nie dziwota, że tak lubiłem wizyty „Wujka Zbyszka”.
*
Którego z zagranicznych twórców Zbigniew Herbert najczęściej wspominał? Który wywarł na nim największe wrażenie?
Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć w sposób jednoznaczny, gdyż nie posiadam na ów temat jakichś własnych, nieznanych szerzej informacji. W wierszu do Ryszarda Krynickiego napisał: Niewiele zostanie Ryszardzie naprawdę niewiele
z poezji tego szalonego wieku na pewno Rilke Eliot
kilku innych dostojnych szamanów którzy znali sekret
zaklinania słów formy odpornej na działanie czasu bez czego
nie ma frazy godnej pamiętania a mowa jest jak piasek.
Właściwie w ten prosty sposób, czyli cytując wiersz Herberta, mógłbym się wymigać od odpowiedzi bardziej wyczerpującej. Jednak sam bym się z tym źle czuł, więc proszę, tego, co napiszę poniżej, nie traktujcie jako przykład nietrzymania się tematu, a raczej pogłębiony respons.
Ja sam kiedyś myślałem, że skończę jako poeta i byłem do tej koncepcji bardzo przywiązany. Wuj z tymi moimi zapędami obchodził się dość brutalnie. Po latach zrozumiałem, że zapewne chodziło mu o to, by oszczędzić mi ciężkiego losu twórcy, bo on sam tylko żartem mógł napisać, że w raju praca nie męczy z powodu mniejszego przyciągania, a „rąbanie drzewa to tyle, co pisanie na maszynie”. Ale nasze przygody w „praktycznych” rozmowach o poezji i warsztacie literackim wierszokletów miały swoją dramatyczną kulminację. Miałem mniej więcej dwadzieścia lat. Byłem młody i zbuntowany. Jak większość twórców w tym przedziale wiekowym i z tak „bogatym” doświadczeniem uważałem, że dzieje literatury w mowie tradycyjnie, acz już nieprecyzyjnie zwanej wiązaną, zaczynają się właściwie ode mnie. W trakcie rozmowy, podczas której On krytykował moje „dzieła”, a ja ich zażarcie broniłem, uważając, że mój interlokutor niczego nie rozumie, padło pytanie: „Teksty jakich poetów czytasz?” Odpowiedziałem, że programowo postanowiłem zarzucić takie lektury. Herbert był śmiertelnie oburzony i gdyby nie emocjonalny związek oraz obecność w domu mej Babci, a jego Matki, pewnie by mnie z niego wyrzucił. Oczywiście nie wiedział, że od dziecka byłem przyzwyczajany do czytania i studiowania poezji, a to, co powiedziałem wówczas, było efektem kaprysu niezbyt rozumnego młodzieńca, a także pewnego doświadczenia. Otóż jakiś czas wcześniej zrobiłem wiersz à la Safona i podsunąłem go kolegom filologom klasycznym na moim uniwersytecie. Byli przekonani, że tekst był istotnie Safony, ale dyskutowali, kiedy został odkryty i kto dokonał przekładu. Mnie to cieszyło do czasu, kiedy pomyślałem, że można zacząć pisać „cudzymi frazami”.
Ta anegdota pokazuje, jak wielką wagę Herbert przywiązywał do stałego i pogłębionego kontaktu z tradycją poetycką, co poniekąd odzwierciedlało także jego poglądy na historię, sztukę i kulturę, jak najszerzej pojętą. Bez stałego wysiłku wkładanego w pojmowanie i przeżywanie przeszłych oraz współczesnych dzieł intelekt twórcy jest jałową ziemią. Największy talent nic tu nie zmieni. Miał też za sobą doświadczenie nie tylko szkolne, lecz i domowe. W lwowskim domu Herbertów dzieci uczyły się wierszy na pamięć zanim nauczyły się czytać, a recytacje nie były odświętnymi występami, lecz pojawiały się także w codziennych rozmowach, jak egzemplifikacje jakichś tez lub podkreślenie nastroju, czy jeszcze w innych kontekstach. Także mnie moja Mama uczyła całych partii Kwiatów polskich Tuwima, które Ojciec bardzo lubił, by recytacja stanowiła dla Niego prezent np. imieninowy. To jest istota tego, co zawierało to pytanie, bowiem wędrowiec na pustyni nie pyta o nazwę oazy, lecz pije łapczywie wodę ze źródła.
*
Jak Zbigniew Herbert wspominał swoją pracę w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim? Czy zachowały się jakieś jego wypowiedzi lub teksty na ten temat?
Zabawne. Kiedy poprzednio byłem z wizytą w Gorzowie, miałem nadzieję się czegoś na ów temat dowiedzieć, ale jakoś nie wyszło. Ponoć archiwum teatru nie ma zbiorów, które by to odzwierciedlały. Z pewnością natomiast są na ów temat materiały epistolograficzne przechowywane w Archiwum Zbigniewa Herberta, które ostatecznie i nie bez moich starań trafiło do Biblioteki Narodowej w Warszawie. Wuj zbierał wszelkiego rodzaju dokumentację tego, co robił. Był w tym dziele bardzo systematyczny, jak to amator historii. Przede wszystkim zgromadził znaczny zbiór otrzymywanej przez siebie korespondencji. Łatwo więc wyłowić osoby związane z gorzowskim Teatrem, a potem i dotrzeć do ich listów we wspomnianym wyżej zbiorze, by na koniec spróbować odnaleźć listy Herberta do gorzowskich adresatów. Z pewnością taki wysiłek się opłaci, bo sztuka epistolograficzna nie była obca Księciu Poetów. Często brakowało mu czasu, zwłaszcza w późniejszym okresie życia, ale pomimo to zawsze, ale to niemal zawsze starał się nawet dwuzdaniowej notatce na kartce pocztowej nadać jakiś niepowtarzalny rys. List przecież ma adresata, żywego człowieka, a to zobowiązuje.
Natomiast z tamtych czasów, kiedy Wuj pracował w gorzowskim Teatrze, niezbyt wiele pamiętam. Toteż nie mogę zasypać Was szczegółami, o anegdotach nie wspominając. Ale to, co dotyczy istoty tego biograficznego szczegółu z życia Herberta, pamiętam znakomicie. Herbert nawet w najlepszych dla swej sytuacji finansowej czasach co najwyżej miewał pieniądze, ale generalnie całe swe życie spędził w niedostatku, a ci, co twierdzą inaczej, czynią to z zazdrości, gdyż sami nie są w stanie przestać myśleć o mamonie i w metafizyczny niepokój wprawia ich kontakt z ludźmi całkiem odpornymi na jej wątpliwe uroki. Toteż z całą odpowiedzialnością za słowo, mogę stwierdzić, że On sam się o posadę w Gorzowie nie starał. To znajomi, dobrze znający jego sytuację, wystarali się o nią. W tamtych czasach kierownictwo literackie ofiarowywane pisarzom bardzo często było przez nich traktowane nie całkiem poważnie. Co tu ukrywać, nierzadko była to dla nich zwykła synekura. Stanowiła stały dochód, co dla artysty jest niebywale istotne, a niezbyt łatwo osiągalne, jeśli dany pisarz nie jest grafomanem lub nie wysługuje się jakiejś władzy. Pamiętam rozmowy Wuja z moją Mamą, która nawet próbowała przekonywać brata, żeby nie był aż tak zasadniczy i mniej serca wkładał w to zajęcie, rzadziej jeździł do Gorzowa, bo w istocie ani czasowo, ani materialnie go na to nie stać. Jednak nic nie mogło sprawić, by Poeta zawarł jakiś bardziej rozsądny kompromis z rzeczywistością. Po prostu starał się do obowiązków tych podchodzić poważnie, i to na tyle, by gorzowianie to widzieli i czuli.
To też była istotna cecha Jego osobowości rozpiętej między radosnym lub złośliwym żartem i powagą, połączoną z poczuciem zobowiązania w sprawach bynajmniej nie najważniejszych. Wielu tego nie rozumiało i niejeden konflikt ze „starym znajomym” z tego wyniknął.
*
Czy zapoznał się Pan już z biografią Zbigniewa Herberta napisaną przez Andrzeja Franaszka? Jeśli tak, to jak Pan ją ocenia? Czy uważa Pan, że książka ta zawiera rzetelny obraz życia Pana wujka?
No i znów pada proste pytanie, które wymaga złożonej odpowiedzi. Mógłbym rzec krótko: nie. Jednak to zbyt mało. Jako historyk pisuję recenzje i koledzy się podśmiewają, że czynię to zbyt sumiennie. Ja jednak nie lubię pracować, a jeśli już zmuszam się do takiego wysiłku, to sporo mnie on kosztuje, więc trudno, bym pracę bliźnich traktował bez należnego szacunku, choćby i dawała ona chybiony wynik lub rodziła podejrzenie nierzetelności, podszytej złymi intencjami. Mam też na swym koncie wiele potyczek o pamięć swego Wuja. Właściwie wstrzymywałem się od publicznego zabierania głosu. Czyniłem to z trudem jeszcze za życia Herberta, ale wówczas – nawet kiedy był już bardzo schorowany – nie wiedziałem, czy sobie takich interwencji życzy, a pytać mimo wszystko nie śmiałem. Zaś po zgonie Poety, choć czasem trudno było mi znieść zaczepki przeciw niemu skierowane, pamiętałem o wierszu Puszkina, w pięknym przekładzie Tuwima:
Posłusznie muzo czyń, co ci Boży duch rozkaże,
Niech cię nie nęci laur i nie straszy obelg chór,
Jednaką miarą mierz pochwały i potwarze,
A z głupcem się nie wdawaj w spór.
Wszakoż przebrała się wreszcie miarka, bo niby z zawodu jestem historykiem, naukowcem, a nie siostrzeńcem, ale w jakiś sposób – sam nie wiem do końca, w jaki – te antywujowe filipiki mnie osobiście też dotykają, może poprzez miłość do niego mych najbliższych, których obrazy noszę w sobie, a może po prostu dlatego, że On umarł i nie może zbyć niemądrych prześladowców gniewnym mruknięciem. I stało się tak pewnego razu, że redakcja Rzeczypospolitej przesłała mi list jednego z czytelników, którego tenor brzmiał mniej więcej tak: skoro panu Żebrowskiemu nie podoba się wszystko, co o jego wuju piszą, to niech spłodzi własną książkę. Tak wyglądała geneza monografii rodzinnej i o młodości Poety, wspomnianej tu w odpowiedzi na pierwsze z pytań.
Niestety, nie mogę tu przedstawić systematycznej, skrótowej krytyki książki Franaszka. Nie chcę też pisać o wszystkich okolicznościach, bo z takim rodzajem ekshibicjonizmu, rodem z kolorowych czasopism, nie mam nic wspólnego. Na domiar złego, nie jestem nawet w stanie powiedzieć, że te dwa spore tomy przeczytałem. Żartem mógłbym rzec, że mam na głowie kilka własnych książek, więc piszę i nie mam czasu na lekturę. W istocie wszakże jestem zapewne jednym z nielicznych historyków, którzy bardzo wolno czytają, co, mam nadzieję, nadrabiam zrozumieniem. Poza tym wiem, że w roku herbertowskim, który obchodzimy, mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, a spodziewam się odchorować zapoznanie się szczegółowe ze wspomnianą tu książką. To trudno wyjaśnić, bo bynajmniej nie chcę tu udawać jakiegoś nadwrażliwca. Możecie mi jednak uwierzyć na słowo, moja lektura tekstów pisanych o mej rodzinie, a w ten sposób w pewnym sensie i o mnie, przebiega całkiem inną drogą niż większości czytelników, widzę i rozumiem więcej podtekstów, nawet takich, których bliscy przyjaciele Autora Pana Cogito nie zauważają.
Postaram się więc Wam powiedzieć, czemu zakładam, że owa lektura sprawi mi przykrość. Otóż Franaszek nie pierwszy raz pisze o Herbercie. Były w jego dorobku i teksty całkiem znośne, ale od wielu już lat stara się on w portrecie mego Wuja wyszukiwać mniej lub bardziej wydumane skazy. Dziesięć lat temu, a jakże, w czasie pierwszego Roku Herbertowskiego, opublikował książkę pod znamiennym tytułem Ciemne źródło. Esej o cierpieniu w twórczości Zbigniewa Herberta, wydane przez to samo wydawnictwo Znak. Parokrotnie też wypowiadał się na łamach prasy, co w jednym wypadku sprawiło, iż poczułem się zobowiązany do repliki, której ogłoszenia drukiem Tygodnik Powszechny – bo o ten periodyk chodzi – zwyczajnie odmówił, pozostawiając mój list bez odpowiedzi. Notabene, tenże Tygodnik przed miesiącem opublikował omówienie książki Franaszka, którego autor dokonał haniebnej próby pogłębienia i zaostrzenia tez tkwiących immanentnie w omawianym dziele. Dowodem tego jest i to, że Franaszek nie zaprotestował przeciw takiemu omówieniu swej pracy. Toteż poczułem się zmuszony do wydania niniejszego oświadczenia: „Jako spadkobierca i najbliższy w następnym pokoleniu krewny Zbigniewa Herberta proszę o zamieszczenie niniejszego oświadczenia: Tygodnik Powszechny nr 33 (12 VIII b.r.) zamieścił tekst dotyczący Zbigniewa Herberta, swego niegdysiejszego współpracownika i przyjaciela, którym – jak rozumiem – miał uczcić pamięć Poety w roku mu dedykowanym i w XX rocznicę Jego śmierci. Redakcja chyba nawet była dumna z tego kuriozum, bowiem informację o nim zmieściła na okładce periodyku: ZAGADKA HERBERTA. Wiersze z kryształu, żywot z papieru. Otóż uważam, że tekst i jego autor nie zasługują na polemikę ze względu na poziom i brak zdolności honorowych (dysputa to też rodzaj pojedynku). Jednak, tak by było przyzwoicie, pragnę podkreślić, że milczenie w tej sprawie nie oznacza akceptacji, lecz wprost przeciwnie.”
Pamiętam także, co Franaszek potrafił napisać w niektórych partiach swej książki o Miłoszu, do którego przecież żywi znacznie większy szacunek niż do mego Wuja. Poza tym próby analizy tekstów poetyckich w wykonaniu tego autora pozostawiają aż nazbyt wiele do życzenia, a bez nich przecież nie sposób się obejść. Wreszcie jest jeszcze wiele powodów dla uzasadnionego niepokoju o to, co wyczytam z omawianych tu niejako z zewnątrz dwóch tomach opublikowanych przez krakowskie Wydawnictwo Znak. Żeby jednak nie było nieporozumień zaglądałem do nich sondażowo, m.in. sprawdzając odwołania do rozmowy Franaszka z moją Matką, która udzieliła mu swej wypowiedzi na łożu boleści, z którego nie miała już się podnieść (zmarła 29 IX 2017 r., przed ukazaniem się omawianej książki). Znalazłem przy tej okazji pewne nieścisłości, a to, czy powstały one ze względu na niezrozumienie słów mej Rodzicielki, czy też zostały one przekręcone pod wpływem zbytniej lekkomyślności dziennikarskiego pióra, to niespecjalnie mnie interesuje.
*
Czy Zbigniew Herbert rzeczywiście służył w Armii Krajowej (czy ogólnie w podziemiu), czy jest to legenda stworzona przez Pana wujka?
Na to pytanie odpowiadałem wielekroć. W zasadzie chyba nie mam nic więcej do dodania ponad to, co napisałem i powiedziałem. No może poza tym, że ten problem mnie prześladuje. Zanim więc zacznę od wyjaśnienia owego fenomenu, chciałbym podkreślić, iż dobrze wiem: nie chcieliście mi zrobić przykrości; nie mieliście niczego złego na myśli; a trudno nie pytać, skoro inni pytają i ciągle rozsnuwają jakąś zatrutą mgłę wokół wcale istotnego problemu.
Właśnie chodzi o to wilgotne zjawisko atmosferyczne, które towarzyszy jako obraz wszelkim tajemnicom, mrocznym historiom, by już o horrorach nie wspominać. Ale mgła to także żywioł nieokreślony, coś między powietrzem a wodą, który dwa kolejne obezwładnia walcząc z ogniem i rozmywając kontury matki ziemi. Oba te symboliczne konteksty legły u podstaw podnoszenia postawionego tu problemu. Nie chcę nawet wnikać w motywacje tych, którzy go z chorobliwym entuzjazmem podejmują. Właściwie winniśmy naszym bliźnim ten rodzaj zainteresowania, ale roztrząsając racje, którymi się kierują, w jakimś sensie zaczynamy ich rozumieć, a ja właśnie tego chcę uniknąć.
Zbigniew Herbert pozostawił po sobie wspaniałą twórczość, ale i życie jego możemy czytać jak znakomitą opowieść, dająca siłę do męstwa i wytrwania przy wartościach. Człowiek bywa ułomny i bynajmniej nie chcę swego krewnego przedstawiać Wam jako rycerza bez zmazy i skazy. Jednak równocześnie jego losy na tym ziemskim łez padole były przezeń kształtowane tak, by dawać świadectwo najistotniejszym sprawom i postawom stanowiącym ich rozwiązanie – męskie i niedogadzające naszej leniwej i dość wygodnickiej naturze. To drażni wielu, zwłaszcza przeciwników ideowych, którzy swoje intencje głęboko potrafią skrywać pod maską podziwu dla dzieła Księcia Poetów. Tylko ów tytuł arystokratyczny im nie daje spokoju, bo utrudnia zdezawuowanie wyzwań, które stawiał także poza tekstami poetyckimi. Do tego wszystkiego dochodzi czynnik „ekonomiczny i pragnienie rozgłosu”. To mentalność publicystyczna, w najgorszym rozumieniu tego słowa. Celem tego typu ludzi nie jest krzewienie prawdy i szlachetności pośród bliźnich, a szukanie sensacji, nawet jeśli te „odkrycia” przynoszą czytelnikom tylko szkodę, a z prawdą nie mają wiele wspólnego. To właśnie z takich pobudek wynikało stawianie na forum publicznym problemów, czy Herbert naprawdę był AK-owcem? A jak sobie to wymyślił, to po co opowiadał te „bajdy”? Jaką tajemnicę skrywał? Czy przypadkiem jego twórczość nie wytrysnęła z „ciemnego źródła”, z jakiegoś głębokiego kompleksu, niezabliźnionej rany? Zupełnie jakby chciano się pozbyć za jednym zamachem niewygodnego świadka ponurych czasów i jego świadectwa zawartego w twórczości i wypowiedziach innego typu.
To dlatego pytanie tu postawione mnie prześladuje. Kiedyś, a jakże – pielgrzymując do źródeł Wesela Stanisława Wyspiańskiego, zwiedzałem bronowicką chatę, w której to wydarzenie miało miejsce, dając początek arcydramatowi polskiemu. Rezydowała tam pani Maria Rydlowa, niewiasta piękna i niesamowita. Moja żona zdradziła jej moją tożsamość i rychło wywiązała się rozmowa, która równie szybko zeszła na wspomniane wyżej moje utrapienia. Pani Maria była pod Wawelem powszechnie znana także ze swych przewag w polskiej podziemnej armii za okupacji hitlerowskiej, czyli niemieckiej. Patrząc w moje zbolałe oblicze tylko prychnęła, zachęcając mnie do dawania odporu goryczy. Tak się potem często składało, że reprezentanci pokolenia bohaterów podziemia akowskiego i niezłomnych z czasów już poakowskich wszyscy mieli mego Wuja za swego towarzysza, choć przecież nie mieli na to twardych dowodów. On także myślał o nich jak najczulej i występował zawsze jako ich reprezentant, depozytariusz skarbu wartości, którym dawali wyraz nie szczędząc ofiary życia i cierpienia. Tego nikt nie może podważyć, On po prostu był jednym z nich!
Natomiast można do znudzenia powtarzać oczywiste argumenty, które już nie raz przytaczałem. Prawdopodobnie nie istnieją żadne dokumenty mogące potwierdzić niezbicie złożenie przysięgi i zaciągnięcie się Herberta do armii podziemnej. Jest bowiem oczywiste, że gdyby takie istniały, zapewne dotąd by wypłynęły na światło dzienne. Jednak to zupełnie nic nie znaczy, bowiem buchalteria i biurokracja są w istocie wrogami dobrze prowadzonej konspiracji, a Polskie Państwo Podziemne i zwłaszcza jego armia były pod tym względem perfekcyjne, jeśli zważyć słabość natury ludzkiej, anarchiczne skłonności naszych rodaków oraz gigantyczną skalę przedsięwzięcia. Uczestnicy tamtych wydarzeń twierdzili, że jeśli o sprawie wiedziały 3-4 osoby, to już było ich zbyt wiele. Więc o czym tu mówimy, o jakich dowodach…
Zbigniew Herbert był chłopcem z tzw. dobrego domu, wychowywanym pod bacznym okiem rodzicieli i do pewnego stopnia „pod kloszem”. Ma to dobry wpływ na rozwój intelektualny, moralny i nie tylko, ale równocześnie młody człowiek żyjący w takich warunkach jest bardziej „dziecinny” od zwykłego ulicznika, który z wieloma problemami boryka się od wczesnych lat swego życia, a jego – mający więcej szczęścia – koledzy nawet ich sobie nie uświadamiają. Dojrzewanie Herberta do męskiej świadomości przyśpieszyły niewątpliwie wydarzenia związane z klęską wrześniową i okupacją sowiecką. Niemniej z rycerskiej służby ojczyźnie właśnie podczas tej ostatniej wykluczył go wypadek narciarski i związana z nim bardzo długa i niezmiernie bolesna rekonwalescencja, która z resztą nie przywróciła mu pełnej sprawności. Pozostał kaleką do końca życia, choć niejeden, nawet bliski znajomy, tego nie wiedział. Po jakim takim dojściu do sił trafił m.in. do pracowni antytyfusowej prof. Weigla. Tu krzyżowały się drogi i losy wielu lwowskich akowców. Być może Herbert tu nawiązał jakieś istotne konspiracyjne kontakty, ale przecież jesienią 1943 r. umarł jego młodszy braciszek, co całą rodzinę pogrążyło w głębokiej depresji. Na Wielkanoc następnego roku Herbertowie byli już w Krakowie. Z wielu przesłanek – w tym opowieści mej Babci, a matki przyszłego Poety – wnoszę, iż dopiero, kiedy przenieśli się do Proszowic, gdzie mój Dziadek otrzymał posadę dyrektora banku spółdzielczego, Wuj włączył się aktywnie w działalność konspiracyjną. Tak się złożyło, iż znalazł się na terenie szczególnie ożywionej aktywności podziemnej i partyzanckiej, a równocześnie niemało tam już było lwowskich konspiratorów, co ułatwiało kontakty.
Sądzę, że mam rację, ale dowodów na to nie będzie, tak jak wywody zgoła przeciwne mam prawo uważać za wyssane z palca, i to nie pierwszej czystości.
*
Jak scharakteryzowałby Pan światopogląd Zbigniewa Herberta? Jakie były jego poglądy filozoficzne (studiował przecież filozofię na UMK), jakie były jego poglądy polityczne i czy był człowiekiem wierzącym?
No tak! Jeśli autorem pytania, czy raczej ich całego bukiecika, jest jedna osoba, to zapewne mnie nie lubi, bo jest ono z gatunku „na dobicie”. Litościwie też zostało mi zostawione na koniec, bym strudzony biegiem po różnych tematach mógł ten maraton dokończyć, choć raczej jak ów ateńczyk, który po bitwie opodal rodzinnego miasta wpadł w jego mury z upragnioną przez wszystkich wieścią, przekazał ją najkrócej jak można i skonał. Niestety, ja tu nie będę mógł wykrzyknąć „Zwycięstwo”, bo – jak zwykle – mam wątpliwości, czy udało mi się sprostać zadaniu. Jako się bowiem rzekło, każdej z postawionych tu kwestii, a jest ich parę, śmiało można poświęcić międzynarodową konferencję, a potem opasły tom pokonferencyjny i… nieszczególnie zbliżyć się do jej należytego oświetlenia. Ale cóż począć – próbujmy.
Gdybym chciał się wykpić zabawnym konceptem, mógłbym odpowiedzieć jednym słowem: swoiste! Jak słusznie zauważyliście, Herbert był osobą wszechstronnie wykształconą i tylko jako filolog i znawca literatury był stuprocentowym amatorem, podobnie zresztą jak w dziedzinie historii sztuki, w której zapisał się trwale swymi esejami, zasługując na katedrę uniwersytecką i samodzielny stopień naukowy. Jeśli chodzi o filozofię to przestrzegałbym przed traktowaniem go jako profesjonalisty. Nie chodzi nawet o to, że studiów tych nie ukończył i nie zwieńczył dyplomem. Miał przecież znakomitego nauczyciela, Henryka Elzenberga, którego władze komunizowanej Polski cokolwiek nie lubiły, więc kontakt z nim miał przede wszystkim za pośrednictwem prywatnych seminariów, które odbywały się w prywatnym mieszkaniu mistrza. Ale też nie ma lepszej metody nauczania na poziomie uniwersyteckim, jak taki właśnie bezpośredni sposób wymiany myśli: Sokrates popijał z uczniami w czas sympozjonów, a głównie wędrował ulicami Aten, wdając się w dyskusje z wcale nieprzypadkowo zaczepianymi obywatelami. Ateńskie gaje były akademią i liceum dwóch największych jego następców, Platona i Arystotelesa. Erazm z Rotterdamu wolał „zbożne biesiady”, które kończyły się wymianą myśli w ogrodzie, czy raczej parku. Tak więc nie brak sformalizowanego toku studiów sprawiał, iż nie możemy mówić o Herbercie jako o zawodowym filozofie. Nie da się natomiast połączyć profesjonalnej dyscypliny, stosowania ścisłej siatki pojęć itp. fundamentalnych drobiazgów z myśleniem poetyckim, co wcale nie oznacza, że te dwa światy, sposoby poznania i opisu wszechrzeczy nie mogą pozostawać z sobą w ścisłej korespondencji. Nie jest to jednak relacja ścisłego podporządkowania, bowiem prawdziwy wyznawca Kaliope musi być wolny. W jakimś sensie pokazują to dowodnie zarówno korespondencja Herbert – Elzenberg (też próbujący sił w twórczości poetyckiej), jak wiersz-hołd oddany cieniom mistrza przez Poetę.
W liście skierowanym do mnie, kiedy jeszcze intensywnie sikałem w pieluszki, Wuj zapowiadał, że będzie chciał ze mną kiedyś pogadać o swym ulubionym wówczas Błażeju Pascalu. Nie raz pytano mnie o to, czy do takiego wydarzenia doszło. Otóż kategorycznie muszę stwierdzić, że nie. A poniekąd była ku temu znakomita okazja. Otóż moja zmarła przed rokiem Mama była fundatorką mych studiów historycznych. Zatem jako mecenasowi czułem się zobowiązany do wręczenia jej swej pracy magisterskiej. Ona zaś postanowiła także podzielić się nią z Bratem. Ten zaś przeczytał ów płód mego wysiłku, a wedle własnych deklaracji – nawet ze sporym zainteresowaniem. Była ona poświęcona kazaniom Aleksandra Lorencowicza, lwowianina z pochodzenia, jezuity, przez pewien czas także szefującego prowincji polskiej tego zakonu. Otóż Pascal nieszczególnie cenił sobie jezuitów, a ja o nich pisząc, byłem wyraźnie nimi zafascynowany, co zresztą całkiem zrozumiałe, bo nie da się wyczerpujących studiów prowadzić bez pewnej dozy namiętności. A więc była wyjątkowa wprost okazja do zapasów intelektualnych i do realizacji dawnego planu zarazem. Tylko że Wuj wówczas żył już innymi lekturami, znajdując pożywkę dla swej myśli w innych dziełach. W istocie bowiem każda budowla, trwały system pachniały mu ideologią, a co z takowych wyniknąć może znakomicie wiedział, bowiem oceany cierpień ludzkich i morze przelanej krwi widział za swego życia. Te wszystkie nieszczęścia, gdzieś tam u źródła miały jakieś konstrukcje myślowe, którym nawet trudno było odmówić racji poza pewną dozą dogmatycznych uproszczeń…
Krótko mówiąc, Herbert był admiratorem myśli ludzkiej, ale traktowanej jako zbiór mniej lub bardziej celnych odniesień do wartości, a ściślej ich hierarchii, traktowanej niezwykle serio, i to na tyle, że aparat naukowy również uważał za niewystarczający do ich zbadania. Wiele jego utworów jest w istocie poświęconych pochwale tychże wartości, które wszakże autor uprzednio opukuje bardzo dokładnie, przygląda się im i ich fragmentom przez binokular „pana od Przyrody”, by wyrzuciwszy z siebie wszystkie wątpliwości, poczucie zagrożenia absolutyzacją wszelkich postaw, jednak ostatecznie wzywać nas do mężnego wytrwania przy owych wartościach, jako niezbywalnego depozytu, jaki zostawiły nam przeszłe pokolenia, od praszczurów żyjących w jaskiniach i polujących na mamuty poczynając.
Także w sferze publicznej lubił mieć swoje zdanie, a jako żywo miał ku temu nie byle jakie przygotowanie, bo studiował i ekonomię, i prawo. Bardzo lubiłem Go słuchać, kiedy w gronie jak najbardziej prywatnym się zapalał i komentował bieżące sprawy z kręgu jak najszerzej rozumianej polityki, czyli dążenia do dobra wspólnego, bo tak widział jej pożądany kształt za Arystotelesem. Przy tym dobrze wiedział z własnego doświadczenia, że tak zwany postęp i dążenie do świetlanej przyszłości całego rodzaju ludzkiego kończy się bardzo często krwawą łaźnią. Był więc konserwatystą, ale w najbardziej niepokornym ze wszystkich wcieleń takowego. Był po prostu człowiekiem wolnym i zdecydowanie wątpiącym. O jego Bogu można by napisać wiele, ale religijność Herberta była podobna do uczuć i rozważań wyrażanych w innych sprawach. Ważne były nie deklaracje, ale istota, tak duchowa, jak i praktyka życiowa. Toteż był rzymskim katolikiem, choć na krótko przed śmiercią zdobył się na koncept – może bardziej rzymskim, jak katolikiem. Co należy rozumieć jako deklarację: przede wszystkim jestem podporządkowany prawu naturalnemu oraz wielkiej tradycji naszej cywilizacji, natomiast w mniejszym stopniu – uzależnionym od wspólnoty wiernych. Człowiek wolny musi pozostać w jakimś sensie samotnym.
Tak widzę sedno sposobu myślenia i poglądów Księcia Poetów. Dlatego też mniemam, że i w przyszłości warto będzie za nim tą wąską i stromą ścieżką podążać.